Podziel się z innymi:

Fot. Ryszard Wyszyński

Bronisława Wajngarten – Drohobycz

Leć do lasu

Tekst stanowi fragment z Archiwum „Zapis Pamięci im. prof. Jakuba Gutenbauma” – będącym zapisem wspomnień członków Stowarzyszeni „Dzieci Holocaustu w Polsce”.

Z ogromnie mieszanymi uczuciami przystępuję do spisania moich dziejów – mojej tragedii życiowej, z nadzieją, że być może tą drogą ktoś mnie odnajdzie i resztki mojego życia nie będą do końca samotnością i pełnym sieroctwem. Urodziłam się podobno 10 września 1933 roku w Drohobyczu – tak głosi moja metryka chrztu (metryki urodzenia nie posiadałam) – obecnie mam na jej podstawie wyrobiony oficjalnie dokument tożsamości. Chrzest mój odbył się w Borysławiu 1 1942 roku za sprawą moich polskich opiekunów Marii i Zygmunta Gamskich. To, co pragnę opisać jest mglistym zapisem w mojej pamięci – pamięci, która nie zachowała wszystkiego, co było zapewne spowodowane szokiem, związanym z wymordowaniem mojej rodziny na moich oczach.

Otóż w czasie jednej z pierwszych łapanek w Drohobyczu, zdaje się, że był to zimny listopad 1941 roku, mieszkałam z ciotką i jej dwoma córkami w centrum Drohobycza, chyba przy ulicy Borysławskiej. Tam dotarłyśmy z moją matką i prawdopodobnie z moją młodszą siostrą po tym, kiedy nas zmuszono do ucieczki z Młynek – przedmieścia Drohobycza, gdyż ukraińscy sąsiedzi niemal zmusili nas do opuszczenia naszego siedliska, chcąc zapewne uchronić nas przed Niemcami. Moja ciotka nazywała się Frajdenhajm (piszę nazwisko nie w pisowni niemieckiej, gdyż najprawdopodobniej tak były pisane nazwiska żydowskie w Galicji). Ja nazywam się Bronia Wajngarten – chociaż tego też moja pamięć nie jest pewna, ale na to na szczęście mam oficjalny dokument, wystawiony przez dr Rajnholda, który był przewodniczącym Judenratu w getcie drohobyckim. Tak właśnie jest zapisane moje nazwisko w liście, który przekazano moim późniejszym opiekunom. Mgła, jaka otacza moją pamięć, pozwoliła mi moje nazwisko zapamiętać i nakaz, iż nigdy nie wolno przyznać mi się do niego, jak również wyznać, że jestem Żydówką, jeśli chcę zostać przy życiu. Wybiegłam trochę naprzód z wyjaśnieniami. Pamiętam siebie jako siedmioletnią dziewczynkę o niebieskich oczach i blond włosach, o tzw. dobrym wyglądzie. Przynosiłam w dosyć dużej bańce na mleko zlewki z obiadów, które dawali mi żołnierze niemieccy stacjonujący w koszarach przy ulicy Truskawieckiej. Jak się tam dostawałam doprawdy nie wiem, ale to był jedyny posiłek dla całej naszej rodziny. Już w tym okresie nie było z nami mojego ojca, który został zamordowany w Borysławiu, chyba byłam tam z matką. Mam przed oczyma duży plac, na którym leżały nagie w okropny sposób zmasakrowane ciała ludzkie – wyglądało to jak w jakiejś ubojni zwierząt. Taki obraz majaczy mi pod powiekami. Mój ojciec był blondynem, podobno pracował w rafinerii Galicja w Drohobyczu.

Ale muszę wrócić do opisu śmierci mojej matki, siostry, ciotki i jej dwóch córek. Był wczesny poranek, chyba mieszkaliśmy w oficynie dużej kamienicy – tam nadjechały ciężarówki i Niemcy kazali nam wyjść z mieszkań i ładowali nas na te ciężarówki jak bydło, naturalnie pod groźbą wycelowanych w naszym kierunku pistoletów maszynowych. Zawieziono nas do lasu niedaleko Drohobycza, prawdopodobnie były to Dereżyce, taka nazwa kołacze się w mojej głowie, ale również mogło to być w lesie koło Brodnicy w kierunku na Sambor. Tak przynajmniej podaje Tomas Sandkühler w swojej pracy doktorskiej pt. ,,Endlösung in Galizien – der Judenmord in Ost Polen und die Rettungsinitiativen” von Berthold Baitz 1941-44 (Detz Verlag, 1996 ). Ustawiono nas w jeden długi szereg pod lasem, gdzie były już wykopane rowy. Dlaczego nie byłam razem z matką i innymi krewnymi, tego nie potrafię wyjaśnić. Ja zamykałam szereg. Byłam ostatnia i na końcu szeregu stał młody człowiek w mundurze niemieckim, ale nie w mundurze SS, z wysuniętym do strzału karabinem. Padła komenda: Strzelać! – młody człowiek chwycił mnie w ułamku sekundy za rękę i zakrył mnie swoim ciałem, krzyknął ,,Leć do lasu!”, las był tuż, a krzewy na tyle wysokie, że nie było mnie widać. Instynkt życia kazał mi posłuchać tego żołnierza, wydaje mi się, że widziałam moją matkę, jej wzrok przyzwalający mam przed oczyma, a potem kiedy leciałam przez las, słyszałam już tylko kanonadę strzałów, jakieś straszne krzyki. Jak długo trwał ten mój szalony bieg i jak znalazłam się w mieście, w Drohobyczu – nie wiem. Ktoś zaprowadził mnie do dr. Józefa Rajnbolda, który był chyba już w tym czasie przewodniczącym Judenratu. Ten człowiek starał się za wszelką cenę mnie uratować, o czym świadczy list napisany listopadzie 1942, który miał być wysłany po wojnie do Ameryki, a który trafił do moich rąk w 1953 roku. Dr Rejnhold po wyciągnięciu mnie z getta znalazł dla mnie młodą bezdzietną rodzinę żydowską – nazywali się: Lusia i Leon Walbergowie i prowadzili w tym czasie zakład fotograficzny w Drohobyczu Artis (zachowały się moje zdjęcia z tego okresu). To oni pierwsi chcąc mnie ratować zmuszali mnie do uczenia się pacierzy Ojcze nasz i Zdrowaś Mario. Kiedy jednak i ich miał dosięgnąć miecz zagłady oddali mnie do polskiej rodziny, do państwa Gamskich, którzy mieszkali na Polminie (znana rafineria w Drohobyczu). Oni mnie ochrzcili, dali mi swoje nazwisko, ale nagonka na Żydów była tak ogromna i kiedy jednak odkryto, że państwo Gamscy ukrywają dziecko żydowskie (mój przybrany ojciec był prześladowany), zmuszeni byli wysłać mnie do Krakowa, do brata Lusi Walberg – Kunysza, który pracował na kolei i nosił nazwisko – Kunicki. Trudno tu pisać, jak sama musiałam pojechać z Drohobycza do Krakowa, jak jechałam w wagonie Nur für Deutsche wiedziona instynktem samo zachowawczym – i śpiewałam starą miłosną piosenkę niemiecką Drunten in der Lobau hab’ich ein Mädel geküst, za co dostałam jedzenie, nie wiedząc co śpiewam i jakie to na podróżnych robi wrażenie.

Pan Kunicki oddał mnie do sióstr prezentek w Krakowie, które prowadziły, przy ul. św. Jana szkołę powszechną i gimnazjum. Tam zachowały się dokumenty i moje świadectwa z ukończenia IV klasy w roku szkolnym 1943/44. Na świadectwie: wyznanie rzymsko-katolickie i imię ojca Edmund – mimo iż nazywał się faktycznie Zygmunt ( Gamski ) – czyżby tam w „górze” już wtedy przewidziano, że moim mężem przez 46 lat będzie ktoś o imieniu Edmund? W klasztorze życie nie było łatwe. Musiałam wstawać rano przed szóstą, by już o szóstej uczestniczyć w pierwszej mszy świętej kalikując na chórze wtedy jeszcze nie było elektrycznych organów). Siłą moich wątłych rąk wspomagałam w ten sposób organistę przy uruchamianiu organów i śpiewałam, gdyż siostry twierdziły, że Pan Bóg obdarzył mnie ,,dobrym głosem”, dlatego w ten sposób należało mu składać dzięki za otrzymane dar. Niestety skończyły się subwencje, którymi pan Kunicki opłacał mój pobyt w klasztorze i szybko znalazłam się w sierocińcu w Kochanowie koło Krakowa – na trasie Kraków – Katowice. Nikomu w dużym sierocińcu nie przyznałam się, że jestem Żydówką. Byłam razem z innymi dziećmi, które zgubiły się w czasie wojny, ale jak się pod koniec wojny okazało, duża liczba znalazła swoich rodziców i rodziny. Ja jednak – nie.

Muszę o tym koniecznie wspomnieć, gdyż obecnie w Polsce, w kościele katolickim toczy się dyskusja, czy dziewczęta mogą służyć do mszy. Na zachodzie jest to już powszechnie przyjęty obyczaj. Ja spełniałam to zadanie już w latach 1944 – 45. Do moich obowiązków należało troszczyć się o wystrój ołtarza, przygotować hostie i komunikanty, które kupowałam w specjalnej składnicy oddalonej o 12 km od Krakowa u księży salwatorianów, towarzyszenie księdzu ,, za balaskami” i odmawianie całej liturgii w języku łaciński, dzwonienie dzwonkami, zaopatrywanie ołtarza w wino i wodę oraz dość często przygrywanie na fisharmonii, zwłaszcza w niedzielę, kiedy koledzy służyli do mszy. Nasza kaplica w sierocińcu służyła jako kościół okolicznej ludności z Kochanowa i Zabierowa. Tak więc była prawdopodobnie jedną z pierwszych dziewcząt służących w Polsce do mszy. Kaplicą opiekowali się księża salwatorianie z Krakowa. Jednym z nich był ks. Wojciech Olszówka. On to w październiku 1945 roku, kiedy już niewiele dzieci zostało w sierocińcu ( nie wiem, czy domyślał się mego pochodzenia, ale raczej nie), postanowił zająć się sierotą i zabrał mnie do swoich rodziców w Katowicach Ligocie, gdzie zaopiekowali się mną zacni państwo Olszówkowie. Byłam u nich pięć lat, następnie losy skierowały mnie do Wejherowa, gdzie w 1952 roku zdałam maturę, jednocześnie ukończyłam specjalistyczny kurs dla pierwszych nauczycieli języka rosyjskiego. Otrzymałam nakaz pracy do szkoły oficerskiej – milicji w Słupsku. Na tym kończą się moje przeżycia okupacyjne, ale nie skończyło się moje wewnętrzne ukrywanie się. Różne były koleje mojego losu, a zawirowania w Polsce w 1968 roku pozbawiły mnie (i mojego męża) pracy tylko z tego powodu, że byłam Żydówką (o nie), o tym władze dokładnie wiedziały, a ja myślałam, że nie.

Pragnę zaznaczyć, że to wyrzucenie ,,za burtę” wzmocniło mnie. Musiałam szukać dla siebie nowego środowiska i próbować znaleźć się w nowej rzeczywistości. W efekcie, mając za sobą już dwudziestoletni staż pracy podjęłam w czterdziestym roku mojego życia karkołomną decyzję:podjęcie studiów na germanistyce. Po ciężkich sześciu latach nauki otrzymałam w 1980 roku dyplom magistra filologii germańskiej na Uniwersytecie A. Mickiewicza w Poznaniu. Tytuł mojej pracy magisterskiej napisanej w języku niemieckim to: Obraz Galicji w utworach Józefa Rotha. Przynajmniej w ten sposób chciałam przybliżyć sobie tak mało mi znane moją małą ojczyznę! Pisałam te wspomnienia z nadzieją, że może dzięki nim uda mi się jeszcze odnaleźć krewnych. Może wśród czytelników jest ktoś, kogo los zetknął z kimś z mojej rodziny. Proszę o wiadomość na adres: Stowarzyszenie ,,Dzieci Holokaustu” w Warszawie, ul. Twarda 6. Czekam na taki moment, kiedy zapomnę o codzienności, a otworzą się przede mną szeroko wrota mojego dzieciństwa, które tak głęboko kryje się w czeluściach mojej niepamięci jeszcze do chwili obecnej.

*

Wspomnienia Pani Bronisławy Wajngarten ukazały się w Biuletynie Stowarzyszenia Przyjaciół Ziemi Drohobyckiej nr 28, styczeń 2021 r. Wrocław.

Opisane wspomnienia pokazują tragiczne przeżycia żydowskiej dziewczynki pochodzącej z Ziemi Drohobyckiej w czasie okupacji niemieckiej. Pokazuje to, jak wielu Polaków pomagało w ratowaniu niewinnego dziecka i dzięki temu udało się przeżyć ten tragiczny okres w jej życiu. Historia ta ma też wątek zawiązany z Wałbrzychem, a mianowicie po zakończeniu wojny, w ramach ekspatriacji mieszkańców Drohobycza, Borysławia na Kresach znalazło się w Wałbrzychu. Zamieszkało tu również małżeństwo Marii i Zygmunta Gamskich, którzy jako pierwsi pomogli ratować dziecko, która nie miało prawa żyć, tak bowiem zdecydowali niemieccy zbrodniarz. Ryzykując życiem własnym i rodziny, bo w Polsce za ukrywanie Żydów groziła kara śmierci, co spotkało wielu tych, którzy podjęli to ryzyko pomocy polakom pochodzenia żydowskiego. Nasz kraj stanowił na tle okupowanej Europy wyjątek. W żadnym innym kraju Europy Zachodniej i południowej nie groziły tak bezwzględne kary. Państwo Gamscy zmarli i zostali pochowani na wałbrzyskim cmentarzu parafialnym przy ul. Przemysłowej. Czas zaciera ślady w naszej historii, w niepamięć odchodzą bohaterowie, ale naszym obowiązkiem jest przywracanie tej pamięci. Dotknęło to miejsca wiecznego spoczynku państwa Gamskich, którym należy się nasza pamięć.  

KS/RW